top of page

Gdzieś na stepie Mongolii...


Po emocjonującej konnej wyprawie w góry, nadszedł czas by opuścić rejon chubsugulskiego jeziora i zacząć eksplorować kolejne rejony Mongolii. Obraliśmy azymut na centralną część kraju, a dokładnie na pasmo górskie o nazwie Khangai Nuruu. Aby tam dotrzeć musieliśmy wrócić do miasta Moron, skąd możliwe było złapanie jakiegoś auta. Stanęliśmy na wylotówce na miejscowość Tsetserleg. Niestety rozpętała się burza i już po chwili byliśmy przemoknięci i zziębnięci. Stojąc tak na miejscowym przystanku, znikąd pojawiła się kobieta, która obserwując nas z okna zeszła aby nam pomóc. Niesamowite jest to, że w momencie kiedy potrzebujemy pomocy, zawsze zjawi się ktoś, kto wyciągnie do nas rękę. Po krótkiej rozmowie okazało się, że droga, która wiedzie do naszego celu jest bardzo trudna i wg naszej rozmówczyni złapanie stopa będzie graniczyło z cudem. Kolejny raz rzeczywistość zweryfikowała nasze plany. Jako, że robiło się już późno Gerlee (tak miała na imię pomocna kobieta) postanowiła zadzwonić do swojej siostry i zapytać czy możemy u niej zostać na jedną noc. Na odpowiedź nie musieliśmy długo czekać, i już po chwili zjawił się samochód, który zawiózł nas pod wskazany adres, abyśmy tam kolejny raz mogli posmakować sute čaj i mongolskiej życzliwości.

Po krótkiej rozmowie udaliśmy się do przygotowanego dla nas pokoiku, rozpalilśmy w typowym mongolskim piecyku i poszliśmy spać. Rano zostaliśmy odstawieni na "dworzec autobusowy", który był po prostu piaszczystym placykiem w centrum miasta, gdzie za wynegocjowane 110 000 tugrików pierwszy raz wsiedliśmy do wymarzonego Uaza. Oprócz ogromnej radości z modelu samochodu, cieszył nas też fakt, że zaoszczędziliśmy 10 tys. tugrików. Wbrew temu co myśleliśmy wcześniej, Mongolia wcale nie jest taka tania, zwłaszcza jeśli chodzi o transport. Większość zatrzymujących się kierowców, żąda opłaty za przejazd. Ale my zawsze wierzymy, że znajdzie się ktoś, kto z dobroci serca weźmie nas za darmo, jak wtedy gdy z jeziora Chubsuguł zatrzymała się mini ciężarówka, z pięcioma osobami w kabinie, a której kierowca użyczył nam miejsca na pace. Lepiej wymarzyć sobie tego nie mogliśmy, by oglądać bezkresne stepy czując wiatr we włosach. Niezapomniana chwila! Ale wróćmy do Moron. Wyruszyliśmy z lekkim opóźnieniem i wbrew naszym nadziejom, nie w cztery osoby, a w 15. Uczymy się cierpliwie mongolskiej ergonomii i pragmatyzmu. Tu nie ma rzeczy niemożliwych. Spotkany na naszej drodze Rosjanin, opowiedział nam jak z Ulan Baator nad jezioro Chubsuguł, w typowej marszrutce, podróżował z 22 innymi pasażerami! Już nigdy nie będę narzekał na ścisk we wrocławskim tramwaju. Do pokonania mieliśmy zaledwie 160 km, które my (nie kierowca) założyliśmy pokonać w cztery godziny. Oczywiście nastąpiła natychmiastowa weryfikacja i na miejscu wylądowaliśmy po 8h. Zostawiając za sobą odcinek specjalny, pełen przepraw przez rzeki i rozległe bagna. Jestem pełen podziwu dla umiejętności zarówno kierowcy i samochodu. Myślę, że mongolscy kierowcy spokojnie mogliby stanąć w szranki z naszymi europejskimi rajdowcami.

Po opuszczeniu auta, przed nami widok prostych chałup miejscowości Jargalant. Postanowiliśmy udać się do sklepu, by zrobić pyszną kolację. Właśnie wtedy, gdy moja wyobraźnia łechtała mój żołądek zorientowałem się, że nie mam nerki z paszportami. Panika. Samochód właśnie wraca do Moron, na stepie nie ma zasięgu, a localsi nie mówią po angielsku. Na dodatek właśnie wtedy, mój żołądek zaczął płatać figle i zażądał wizyty w pobliskiej toalecie. Nic dodać nic ująć. Właśnie wtedy dopisało nam szczęście. Znowu znikąd pojawiła się Mongołka, która na co dzień mieszka w Texasie i perfekcyjnie włada angielskim. Po krótkiej rozmowie z localsami udało się namierzyć kierowcę. Powiedziano nam, że auto jest już w drodze powrotnej, i że za sumę 50 000 tugrików ktoś z miejscowych pojedzie motorem po paszporty. Tu nauczka aby nie wierzyć we wszystko co mówia miejscowi, zwłaszcza w miejscach gdzie panuje bieda, a ludzie ze zrozumiałych przyczyn są chętni zysku. Otóz Otóż okazało się, że kierowca jest jeszcze w mieście i zaniepokojony telefonem sam wròcił, aby zwrócić nam paszporty. Jak zobaczyłem na końcu ulicy Uaza, nie mogłem powstrzymać wybuchu radości. Całe szczęście nie skończyło się to ponowną wizytą w toalecie. Zapłaciłem kierowcy 10 000 tugrików, czyli dokładnie tyle ile wcześniej wynegocjowałem. Podziękowawszy za pomoc, z uśmiechem na twarzy powędrowaliśmy nad rzekę, by rozbić się na jednym z pobliskich pastwisk. Poranek przywitał nas radosnym beczeniem kóz i owiec.

Po skromnym śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Zaskoczył nas jednak fakt, iż most, którym dzień wcześniej przeprawiliśmy się przez rzekę, został zalany po obfitych opadach deszczu. Musieliśmy nadrabiać dość spory kawałek drogi. Finalnie wylądowaliśmy na wylotówce. Patrz ubita droga, jak u nas leśna. Ruch całkiem spory ale każdy przejeżdżający samochód posiadał większą ilość osób, niż przewidywał dowód rejestracyjny. Cóż nie było dla nas w nich miejsca ale w końcu dopisało nam szczęście i za kwotę 20 000 tys zasiedliśmy w terenowej Toyocie. Szybko okazało się, że nasz kierowca jest najszybszy wśród wszystkich innych i już niebawem wyprzedziliśmy samochody, w których nie było dla nas miejsca albo kierowcy żądali zbyt wysokiej opłaty. Szczerze mówiąc za kwotę 10 zł od osoby, zafundowaliśmy sobie wysoką dawkę mongolskiego offroadu. Raz nawet przeprawialiśmy się przez głęboką rzekę, która pokonała jednego z tutejszych kierowców i unieruchomiła jego samochód w samym jej środku.

Nasz kierowca nie patrząc na rząd czekających pojazdów, wybrał inną drogę i wjeżdżając po szyby w wodę, bez większych problemów pokonał rwącą rzekę. 1:0 dla nas. Według umowy zostaliśmy podwiezieni 50 km i wysiedliśmy na środku niczego. Dookoła step i nic więcej. Postanowiliśmy znaleźć wodę i się rozbić. Po drodze zatrzymał się samochód jadący w przeciwnym kierunku. Jeden z pasażerów mówił po angielsku. Zapytał skąd jesteśmy, a na moją odpowiedź, że z Polski, wyciągnął z bagażnika cztery piwka, pożyczył nam "wszystkiego dobrego" i pojechał dalej. Coś pięknego. Od razu pojawia się uśmiech na twarzy. Gdy znaleźliśmy źródło i przygotowywaliśmy się do rozbicia namiotu, na horyzoncie niespodziewanie pojawiły się dwa uazy, wypełnione po brzegi francuskimi turystami. Europejska solidarność sprawiła, że dopchaliśmy sobą samochody do maximum i ruszyliśmy dalej. Bardzo ciepło wspominamy tę przejażdżkę gdyż poznaliśmy naprawdę wspaniałych ludzi. Niestety wycieczka z nimi trwał nazbyt krótko. Otóż do kolejnej rzeki. Uaz Pawła i Irminy ugrzązł na środku rzeki, a drugi po jej przejechaniu zatrzymał się na dobre. Po akcji ratunkowej nasi towarzysze zostali uratowani.

Cyknęliśmy parę fotek i rozbiliśmy namiot przy nieszczęsnej rzece. Po chłodnej nocy znowu byliśmy gotowi na przygodę. Nie zawiedliśmy się. Na stopa złapaliśmy ekipę wesołych Mongołów, jadących trzema wypełnionymi po sufit samochodami. Do tej pory zastanawiam się jak to się stało, że my się tam zmieściliśmy. Ja z Kają, trafiłem do Uaza, a Paweł z Irminą do Jeepa. W naszym aucie zastaliśmy dwóch pijanych jeszcze człowieczków, którzy jak tylko otworzyli oczy, uraczyli nas i kierowcę piwkiem. I tak, wesoło przemierzaliśmy step usłany kamieniami. Nie miałem głowy do modlitwy, bo całe śniadanie podchodziło mi do gardła i obawiałem się, że mogę popsuć atmosferę w samochodzie. Udało mi się zachować fason aż do celu. Po drodze razem z naszymi Mongołami zwiedziliśmy pobliskie atrakcje: święte miejsce z kopcami, usypanymi ze skały wulkanicznej, sam wulkan i jakąś niewyjaśnioną dziurą w ziemi. Na wczesny wieczór dotarliśmy do głównej, asfaltowej drogi wiodącej do Cycyrlig. Złapaliśmy stopa i na noc dotarliśmy na miejsce. Przespaliśmy się w tanim hotelu, gdzie zza ściany dochodziły mongolskie wypociny na karaoke. Zatyczki do uszu obowiązkowe. Następnego dnia wyruszyliśmy w pasmo gór, które było naszym celem. Postanowiliśmy odjechać 50 km od miasta i rozbić się gdzieś przy rzece, skąd mogliśmy udać się na mały trekking. Wybraliśmy piękne miejsce lecz pogoda zweryfikowała nasze plany. Z zaplanowanych 4 dni spędziliśmy tam zaledwie dwa, a deszcz zmusił nas do przesiadywania przy ognisku, które rozpaliliśmy pod drzewem. Czas nicnierobienia czasem też się przydaje i pozwala nabrać sił. Po ulewnych deszczach, cali mokrzy wróciliśmy do miasta i zdecydowaliśmy, że ruszamy w cieplejsze rejony, czyli Gobi. Niestety, z uwagi na stan dróg musieliśmy udać się do stolicy i stamtąd dopiero do Dalanzadgad - bazy wypadowej na pustynie.

Ja z Kają złapałem darmowego stopa i nad ranem znaleźliśmy się w UB, skąd dalej stopem na wieczór zajechaliśmy do celu. Paweł z Irminą mieli mniej szczęścia, gdyż złapali małą ciężarówkę, która po drodze złapała gumę i w samochodzie spędzili 17 godzin. Wymordowani postanowili zostać w stolicy na noc i dojechać do nas następnego dnia. Niestety w miejskim autobusie spotkała ich nieprzyjemna sytuacja - został skradziony aparat fotograficzny. Nie liczymy na to, że aparat się odnajdzie ale liczymy na to, że ubezpieczyciel sprawi, iż strata będzie mniej dotkliwa. Teraz myślimy o pustyni, której nie możemy się już doczekać. Niedługo kolejny post!



Krótko i na temat

Pasją każdego z nas jest podróżowanie, a największym marzeniem jest wyprawa dookoła świata. To, że się spotkaliśmy, wyzwoliło w nas energię do działania i pozwoliło zorganizować wyprawę, która umożliwi nam realizację tego pragnienia. Każde z nas ma inne zdolności, czy nieco inaczej postrzegamy pewne sprawy, ale łączy nas entuzjazm i wielkie pokłady pozytywnej energii. Chcemy poznawać ludzi, kultury, zwyczaje, miejsca i samych siebie. Autostopowa wyprawa dookoła świata pozwala nam to osiągnąć!
 

Our passion is travel, and our biggest dream is trip around the world! Our meeting released huge energy in us to act and to organize the expedition which makes our dreams are coming true. Each of us had other skills and worldview, but what we have in common is enthusiasm and a lot of positive energy. We want to get to know people, culture, customs, places and ourselves. Hitchhiking trip around the world allows us to achieve it!

FOLLOW US:
  • Facebook Vintage Stamp
  • Klasyczna YouTube
WHERE ARE WE NOW ?
RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page